[ Pobierz całość w formacie PDF ]

innych stronach szumu. Ten las był martwy.
Weszli weń przed zmrokiem. Bali się konfrontacji z lasem, krążyło o
nim wiele złych legend. Na razie nic się nie działo, wędrówka przebiegała
spokojnie. Również noc nie przyniosła niezwykłych zdarzeń. Spędzili ją
na ścieżce, jedynym miejscu, gdzie błoto nie sięgało wyżej kolan. Dokoła
nich bagno zdawało się nie mieć dna, tylko drzewa świadczyły, że gdzieś
w głębinach znajduje się stały grunt. Jakże wielkie musiały być ich
korzenie, zdolne utrzymać gigantyczne pnie w półpłynnym podłożu.
Nadchodzącą noc zamierzali spędzić tak samo. Na szlaku istniały
podobno schroniska przewozników, lecz dotąd na żadne nie trafili. Nie
znając odległości między nimi, nie potrafili tak zaplanować wędrówki, by
postoje wypadały właśnie tam. Schronisk nie było zresztą tyle, aby mogły
codziennie zapewnić nocleg. Przewoznicy również niejednokrotnie
koczowali pod gołym niebem, świadczyły o tym mijane ślady obozowisk.
Zmierzch zapadał tu szybko, a rano nigdy nie ustępował do końca,
gęsta sieć konarów nie przepuszczała światła do wnętrza Martwego Lasu.
Od wody ciągnęło przenikliwym chłodem. Dlatego rozkładając biwak na
kolejną noc, postanowili nie dopuścić do przemarznięcia jak ostatnim
razem, gdy obudzili się tak skostniali, że długi czas z trudem poruszali
zesztywniałymi kończynami. Ogniska nie sposób było rozpalić, jedynym
zródłem ciepła pozostawały zwierzęta. Wyścielili więc skórami dwie
suchsze kępy i zmusili wierzchowce do położenia się na nich. Potem
Vortar ulokował się pod brzuchem irmana, Iti i Danaskee między łapami
kiseta. Mieli nadzieję, że do rana błoto nie przesiąknie przez skórę i
przeschną nieco ich ubrania. Pomimo wilgoci i chłodu zasnęli szybko. A
lasem zawładnęła ciemność.
Początkowo panowała zwykła cisza. Pózniej, jakby ośmielone długim
bezruchem, odezwały się głosy. Jękliwe, zawodzące, to podobne do
skomlenia ślepych szczeniąt, to przypominające płacz niemowlęcia.
Jednocześnie zaczął się mch: z bagna podnosiły się mgliste niby-zjawy,
bezkształtne i ulotne wzbijały się nad smugi opam i formowały
nieregularne kręgi, rozpoczynając cichy taniec. Było ich coraz więcej, w
bezszelestny wir włączały się nowe, obudzone z letargu na dnie
trzęsawiska, gdzie zdawały się mieć swoje leża. Już cały las drgał i mrowił
się nieprzeliczonymi rzeszami białych cieni, aż pobladła od nich noc niby
od smug matowego światła.
Vortar obudził się. Przez chwilę leżał, usiłując zlokalizować siebie w
czasie i przestrzeni. Ciemność zaniepokoiła go. Nigdy nie zdarzało mu się
budzić w środku nocy bez wyraznego powodu. Wsparłszy się na boku
irmana, usiadł. Mrok był nieprzenikniony, nawet pobliskiego legowiska
towarzyszy nie mógł dojrzeć. A jednak... Pomiędzy drzewami pojawiły się
na mgnienie sinawe kształty. Starał się przyjrzeć im dokładniej, lecz nie
mógł, były zwiewne, wydawały się złudzeniem.
Wówczas usłyszał cichy jak tchnienie, płynący zewsząd szept. Przyjdz,
przyjdz, przyjdz...
Włosy zjeżyły niu się na głowie. Strach był tym większy, że stwierdził
nagle, iż nie panuje nad swym organizmem, który samoistnie,
wypowiadając posłuszeństwo rozumowi, poddał się płynącemu z lasu
wezwaniu. Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć głosu. Gardło także go
nie słuchało. Bał się.
Szedł, coraz głębiej zanurzając się w błoto. Dokoła tańczyły zjawy.
Zbliżały się, niemal ocierały o niego. Czuł wstręt przed kontaktem z nimi,
a równocześnie wypełniała go jakaś dręcząca rozkosz. Pragnął nieomal, by
bagno zamknęło się już, by przestał być tu intruzem, by jego upiorni
mieszkańcy stali się ziomkami. Powoli przestała go przerażać śmierć. Z
coraz większym zaufaniem patrzył na wimjące ikuas i w pewnej chwili
stwierdził, że nie są tylko bezcielesnymi obłokami. Dostrzegł
uśmiechnięte, piękne twarze. Tym chętniej podążył za nimi. Denerwować
go począł opór materii, gdyby mógł, najchętniej wzleciałby nad pętającą
nogi maz i pofrunął do nich, włączył się w ich bezszelestny pląs.
Rozumiał, że aby móc to uczynić, powinien przejść przez czyściec topieli.
Więc szedł, czując pełznący po ciele, z wolna sięgający piersi lepki dotyk
błota.
Wtem, przez wabiące go głosy, przez tę hipnotyczną bezwolę dobiegło
doń wezwanie silniejsze niż zew potępionych. Spłoszyły się sługi Moim.
Ustępować poczęły między drzewa, zapadać w mgłę, w bagno. A umysłem
Vortara zawładnęła siła, której nie mógł się sprzeciwić. I ulegając jej,
zawrócił.
Danaskee zwyciężyła.
* [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim12gda.pev.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed