[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w oczy, nie mrugnąwszy nawet powieką, całkiem odmiennie
niż inne znane mu dzieci. - Znam twoją mamę. Jest gdzieś
tutaj? - zapytał, szukając wzrokiem pikapa Sam.
- Nie. - Caitlyn poruszyła się niespokojnie, jakby mu nie
ufała albo zdała sobie sprawę, że powinna być gdzie indziej.
- Nie? - Kyle oparł się o ogrodzenie i spojrzał uważnie
na małą. - Ale wie, gdzie jesteś, prawda?
Caitlyn zagryzła wargi, jakby obmyślała jakieś kłamstewko,
ale po chwili udzieliła wymijającej odpowiedzi:
- No, tak jakby.
- Czyli jak? Albo wie, albo nie wie.
Dziewczynka spojrzała gdzieś w bok.
- Myśli, że poszłam do Tommy'ego. Mieszka tam. -
Wskazała palcem na zachód. - Ale poszłam na skróty, przez
pola i . . .
- I dotarłaś do zagrody Jokera.
- No. Muszę się spieszyć - stwierdziła, jakby nagle zdała
sobie sprawę, że może wpakować się w kłopoty. Zeskoczyła
na ziemię, otrzepała dłonie i zawahała się. - Nazywasz się Fortune?
Jak pani Kate?
- To była moja babka.
Dziewczynka roześmiała się.
- Ale miałeś szczęście!
Nie mógł zaprzeczyć.
- Zostawiła mi to ranczo w spadku.
- Więc teraz tu mieszkasz? - Ze zdumienia otworzyła buzię,
a niebieskie oczy rozbłysły jak dwa górskie jeziora w słońcu.
- To naprawdę masz szczęście.
- Tak myślisz? - Rozejrzał się i spostrzegł na dachu stajni
obracajÄ…cÄ… siÄ™ wraz z wiatrem figurkÄ™ biegnÄ…cego konia. -
Pewnie masz rację. W każdym razie, będę tu mieszkał przez
jakiś czas. Do świąt Bożego Narodzenia. - Dlaczego opowiada
tej małej o swoich sprawach? Może zachęciło go do tego jej
czyste spojrzenie. W głębi duszy zawsze lubił dzieci.
- A potem?
- Pewnie sprzedam ranczo.
- Dlaczego?
- Bo będzie na to odpowiednia pora.
- Gdyby to było moje ranczo, nigdy bym go nie sprzedała.
Moja mama mówi, że to najlepsze ranczo w dolinie.
- Tak mówi?
Te poważnie wypowiedziane słowa rozbawiły Kyle'a. Mała
Caitlyn była bardzo interesującym dzieckiem - nad wiek dojrzałym,
inteligentnym i, jak podejrzewał, całkiem sprytnym.
- Muszę uciekać. Mama pewnie zadzwoni do Tommy'ego,
jeśli ja nie zadzwonię do niej pierwsza.
Odwróciła się na pięcie i pobiegła przed siebie, a Kyle spoglądał
na nią w zamyśleniu. Domyślił się, że dziewczynka to
mały urwis, który łapie świerszcze do pudełka, kąpie się w strumieniu,
pewnie już umie strzelać i buduje fortece z bel siana.
Wątpił, czy kiedykolwiek bawiła się lalkami, przebierała w sukienki
matki lub urządzała herbatkę dla koleżanek. Patrzył, jak
zręcznie prześlizguje się między kolczastymi drutami ogrodzenia
i biegnie przez pole. Tak, to bez wątpienia córka Sam.
- Patrzcie, państwo! - zawołał Grant, otwierając drzwi
z siatki i mierzÄ…c wzrokiem przyrodniego brata. - Gdybym ciÄ™
nie znał, pomyślałbym, że jesteś prawdziwym kowbojem.
- Pewnie - przytaknął Kyle z kpiącym uśmiechem.
- Masz kawÄ™?
- RozpuszczalnÄ….
Grant uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Co? Nie masz espresso ani cappuccino, czy co tam wy,
miastowi eleganci, pijacie?
Kyle prychnął rozbawiony. Musiał przyznać Grantowi rację.
W Minneapolis zaczynał dzień prawdziwą, podwójną kawą
z ekspresu, chociaż tutaj za nic w świecie by się do tego nie
przyznał. W dodatku te przeklęte kowbojskie buty trochę go
piły, a dopiero co zakupione dżinsy były nadal sztywne.
- Możesz mnie obrażać, ile ci się podoba. Po prostu muszę
tu wytrzymać przez określony czas. Potem sprzedam ranczo
i wyjadę. To pierwszy dzień z następnych stu osiemdziesięciu.
- To bardzo szlachetnie z twojej strony.
- Czy ktoś kiedyś powiedział, że jestem szlachetny?
- Nikt. Możesz mi wierzyć.
- Tak właśnie myślałem. - Nigdy nie należał do tych, którzy
poszukują w życiu wzniosłych celów, nie rozumiał, dlaczego
miałby to robić. Oczywiście, szanował ludzi walczących
o to, w co wierzą, ale nie dziwił się, gdy ta walka obracała
się przeciwko niedoszłemu bohaterowi. Wiedział, że jeśli nie
złamie żadnego prawa i nie nastąpi nikomu na odcisk, żadne
poważne kłopoty go nie spotkają. Nic innego nie miało znaczenia.
Jedyne, czego w życiu żałował, chociaż nie chciał tego
przyznać nawet przed sobą, to była historia z Sam. Kiedy znów
ją zobaczył, uświadomił sobie, jak bardzo jest mu bliska. Ale
to dawne dzieje. Oboje byli wtedy niemal dziećmi. Nie byli
dla siebie stworzeni i wtedy, i teraz.
Grant powiesił kapelusz na kołku przy drzwiach i usiadł
na krześle przy starym stole z klonowego drewna. Kyle nalał
do kubków ciemnej cieczy, która w jego pojęciu była kawą.
- A więc widziałeś się z Sam - zagadnął Grant, kiedy Kyle
podał mu gorący kubek.
- Wczoraj. Zajmowała się tym ogierem z piekła rodem.
- Tylko ona umie się z nim obchodzić.
- Doprawdy?
- Sam dobrze zna siÄ™ na koniach.
Czyżby w głosie brata usłyszał nutkę podziwu? Nie wiadomo
dlaczego, Kyle poczuł ukłucie zazdrości.
- Pewnie tak - odparł.
Grant przełknął łyk kawy i skrzywił się.
- Nikt cię nie uczył kulinariów - stwierdził.
- Opowiedz mi o Sam. - Kyle usiadł na krześle i oparł
nogÄ™ o sÄ…siednie.
- Pan Bóg ją chyba zesłał. Kiedy Jim zachorował, przejęła
jego obowiązki. Po prostu wskoczyła w jego siodło. Nauczył
ją wszystkiego o prowadzeniu rancza, a kiedy zmarł, zajęła
się wszystkim tak samo sprawnie jak on. - Zajrzał do kubka
i zmarszczył czoło. - Kate powierzała Sam nadzór nad gospodarstwem,
kiedy wyjeżdżała, chociaż zatrudniła zarządcę, Reda
Spencera. Nie był taki bystry jak Jim. Sam pomagała, kiedy
tylko mogła. Potem Red przeszedł na emeryturę, więc wszystko
spadło na barki Sam. Kate wypłacała jej pensję i jednocześnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]