[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nie mógÅ‚ siÄ™ powstrzymać - pochyliÅ‚ siÄ™ i zÅ‚ożyÅ‚ na jej war­
gach pierwszy tego ranka pocaÅ‚unek. Raine poruszyÅ‚a siÄ™ i za­
trzepotała rzęsami. Otworzyła oczy i niemal natychmiast otrzą-
SMAK CYTRYN 67
sajÄ…c siÄ™ ze snu, zaczęła mu siÄ™ bacznie przyglÄ…dać. Odwza­
jemnił jej uważne spojrzenie. Patrzyli na siebie tak, jakby chcieli
zapamiętać swój obraz na zawsze. Jej oczy miały najbardziej
niezwykły odcień opalizującej zieleni.
- Witaj - odezwała się głosem jeszcze zachrypniętym od
snu. - Udało ci się pokonać koszmary?
Lucien gwaÅ‚townie zamrugaÅ‚ powiekami. Nagle przypo­
mniał sobie sen, który dręczył go pół nocy - o bandzie kumpli
goniÄ…cych bezbronnÄ… dziewczynÄ™.
- Musi upłynąć jeszcze sporo czasu, zanim dojdę do siebie
- przyznał, nie wspominając o wynikach testu ciążowego, który
może mieć kolosalny wpływ na stan jego ducha.
Raine zmarszczyła brwi i spytała ze współczuciem:
- Więc było aż tak zle?
- Oj, to nic strasznego. Sen mara, Bóg wiara - odparÅ‚ sen­
tencjonalnie.
Pochylił głowę i znów ją pocałował. Ich usta przywarły do
siebie, jakby nigdy nie miały się rozłączyć. Ale jeszcze tyle
musieli sobie wyjaśnić, a przede wszystkim ustalić, co dalej. Już
nawet zamierzał zacząć poważną rozmowę, gdy nagle, niemal
nad ich głowami, rozległo się donośne wołanie:
- Halo! Jest tam kto?!
Lucien usiadł. Sięgnął po bieliznę Raine i rzucił ją w jej
stronÄ™.
- Ubierajmy siÄ™, kochanie. Cicho - szepnÄ…Å‚.
Raine nie protestowała.
- Nie dasz im znać, że tu jesteśmy?
- Zaraz.
Otulił ją zabłoconym prześcieradłem, sam opasał się drugim
i dopiero wtedy zawołał donośnie:
- Jestem tutaj, Dobey!
- To pan, szefie? - odezwał się głos jego pracownika.
DAY LECLAIRE
68
- Tak jakby.
- Dzięki Bogu! %7łyje pan!
- Ano żyję. Pomożesz mi się stąd wydostać?
- Już, już. ProszÄ™ poczekać, zawoÅ‚am chÅ‚opaków. WyciÄ…g­
niemy pana, będzie dobrze.
Lucien przyciÄ…gnÄ…Å‚ Raine do siebie.
- Schowaj się. Odprawię chłopaków jak najszybciej; i wrócę
po ciebie.
- Ale.
- Raine... - PrzerwaÅ‚. - Już zapomniaÅ‚aÅ›, jak szybko roz­
noszÄ… siÄ™ plotki? Lepiej unikać kÅ‚opotów. Ukryj siÄ™ pod korze­
niami drzewa. Może uda nam się wybrnąć z tej sytuacji cało
i zdrowo. Z nienaruszonÄ… reputacjÄ….
Raine nie protestowała dłużej, ale Lucien czuł, że usłuchała
go niechÄ™tnie. Po krótkiej chwili gaÅ‚Ä™zie nad ich gÅ‚owami roz­
sunęły siÄ™ i w oÅ›lepiajÄ…cym Å›wietle sÅ‚onecznego poranka ukaza­
ła się głowa Dobeya. Na widok Luciena Dobey wybuchnął
niepohamowanym śmiechem.
- Chłopaki, nie uwierzycie! - zawołał przez ramię,
- Przestań się nabijać - burknął Lucien. - Lepiej mnie stąd
wyciągnijcie. Podaj mi rękę!
Po minucie Lucien był już na górze, z lubością prostując
plecy i swoje nadwyrężone członki. Jeśli szybko uda mu się
pozbyć kolegów, Raine już wkrótce będzie mogła cieszyć się
takÄ… samÄ… swobodÄ….
- Niezłą ma pan kieckę, szefie - Dobey wyszczerzył zęby
pod bujnym wąsem. - Choć to nie jest pana zwykły styl. A gdzie
zapodział pan spodnie?
- Burza je pożarÅ‚a - odparÅ‚ Lucien, jednoczeÅ›nie w zdumie­
niu rozglądając się po zniszczonej okolicy. Zaklął siarczyście.
- To wszystko, co zostało? - zapytał.
- Ta burza to nie były żarty, szefie. Kiedy zobaczyliśmy
SMAK CYTRYN
69
ogrom zniszczenia, straciliśmy nadzieję, że pan przeżył. To,
czego nie porwała woda, rozwaliło padające drzewo.
Dobey miał rację. Z domku nie zostało nic, prócz resztek
jednej ściany wspartej o obalony pień wiązu. Lucien zdał sobie
sprawę, że jeszcze nigdy nie był tak blisko śmierci. I Raine
także! Jednak jakimś cudem przeżyli. I to bez większego
szwanku!
- PrzyprowadziliÅ›my konie - przerwaÅ‚ jego rozmyÅ›lania in­
ny pracownik. Coś w jego głosie kazało Lucienowi spojrzeć we
wskazanym kierunku.
Oto w pobliżu stał Poke, żując trawę z podziwu godnym
spokojem, a obok, jakby nigdy nic, pasła się Tickle.
A niech to!
- Wczoraj oba koniki przytruchtały do domu. Nie wie pan,
czyja to klacz?
- Nie wiem?
- A może ona ma jakieś pojęcie? - Mężczyzna wskazał
w stronÄ™ zwalonego drzewa.
Lucien odwróciÅ‚ siÄ™ i ujrzaÅ‚ Raine. StaÅ‚a w swym niezwyk­
łym, skąpym odzieniu z taką godnością, jakby była wystrojoną
na koronacjÄ™ leÅ›nÄ… królowÄ…, a nie ofiarÄ… nieposkromionych ży­
wiołów. Mężczyzni stopniowo poważnieli i spuszczali wzrok.
Tylko jeden z młodszych pracowników, chłopak o imieniu
Rand, nadal patrzył na nią z wyzywającym uśmieszkiem.
- Powinien pan coś wiedzieć - szepnął bezczelnie do Lucie- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim12gda.pev.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed