[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Baby, czy ty aby wiesz, co ty narobiłaś?
- Już go nie lubisz, tak?
- Nie powiedziałem, że go nie lubię. Ale ten pies to przygłup! Przytachałaś idiotę, a
nie psa!
- A skąd ty możesz wiedzieć?
- Bo mu się bardzo uważnie przyjrzałem!
I właśnie w tym momencie Picasso zaczął sikać. I trwało to dość długo. Picasso był
pełen moczu. Długi żółty strumyk przecinał kuchenną podłogę. A kiedy skończył, obejrzał się
za siebie i nieruchomo wpatrywał się w to, co właśnie z niego wyciekło.
Chwyciłem go za kark i podniosłem do góry.
- A teraz to wycieraj, pojemniku na szczyny!
Picasso stał się więc jeszcze jednym, dodatkowym problemem. Nawet po
dwunastogodzinnej harówce na nocnej zmianie, kiedy to Joyce pieszczotami zmuszała mnie
pod geraniami do tego, do czego nie miałem siły i ochoty, to ja właśnie musiałem pamiętać
jeszcze o tym biednym zwierzaku.
- Gdzie jest Picasso?
- Ach, do cholery z nim - niecierpliwie odpowiadała wtedy Joyce.
A ja wyłaziłem wtedy z łóżka, z tą sterczącą długą tyką pod brzuchem i udawałem się
na poszukiwania psa.
I tylko nic mi już nie, mów, że pies znowu jest na zewnątrz. Mówiłem ci już tyle razy,
że nie powinnaś wypuszczać go na podwórko.
I lazłem na podwórko, nagi, zbyt zmęczony, żeby się ubrać. A on położył się pod
jakimś wyłomem w ścianie domu. Leżał tam, ten biedny Picasso, a pięćset much nad nim, a
parę milionów na nim. Rzuciłem się biegiem w jego stronę, tyczka pod brzuchem, mimo że
już dawno mniejsza, waliła mnie po miednicy, ale pędziłem dalej, przeklinając te wstrętne
muchy. Siedziały mu w oczach, we włosach, w uszach, na siusiaku, w pysku... wszędzie. A
on spokojnie leżał i uśmiechał się do mnie. Uśmiechał się do mnie, a muchy wżerały mu się w
ciało. I ciągle jeszcze uśmiechał się. Może wiedział więcej niż my wszyscy razem do kupy?
Wziąłem go na ręce i wniosłem do domu.
... the little dog laughed
to see such sport;
And the dish ran away
with the spoon.
- Na miłość Boga, Joyce, jak często muszę ci to powtarzać i powtarzać, i powtarzać.
- To ty zrobiłeś z niego pokojowego stwora. Zapominasz, że nawet taki pokojowy
stwór musi czasami wyjść na dwór. Bo to sika i sra też!
- Ale kiedy się już wysikał i wysrał też, mogłabyś wpuścić go do domu. Sam sobie
drzwi przecież nie otworzy. Na to jest za głupi. I pamiętaj też, żeby jego odchody zakopywać.
No, chyba że chcesz stworzyć muchom raj na ziemi!
I ledwo udało mi się zamknąć oczy, poczułem głaskającą mnie i moje uda rękę Joyce.
Ta droga do tych kilkunastu milionów nie była ani lekka, ani łatwa.
15
Kimając już, siedziałem w fotelu i czekałem na jedzenie. Jak zwykle trwało to dość
długo. Wstałem więc, żeby przynieść sobie szklankę wody, a kiedy wchodziłem do kuchni,
zobaczyłem, że Picasso liże stopy Joyce. Ponieważ byłem mi bosaka, nie wiedziała, że jestem
prawie za jej plecami, Na nogach, jak zwykle, miała buty na bardzo wysokich obcasach.
Picasso nie ustawał w okazywaniu jej swoich uczuć, ona zaś patrzyła na niego z
małomiasteczkową nienawiścią, zaczynała prawie jarzyć się ze wściekłości. Nagle kopnęła
psa gwałtownie w bok, prawie wbijając obcas w skórę. Biedny pies, nie wiedząc, co się
dzieje, zaczął skamleć i piszczeć, goniąc za własnym ogonem. Siuśki zaczęły skapywać na
podłogę. Stałem przez chwilę z pustą szklanką w dłoni i nie napełniwszy jej już niczym,
walnąłem nią w lodówkę na lewo od umywalki. Kawałki szkła rozleciały się we wszystkich
kierunkach. Joyce, na szczęście, zakryła sobie twarz rękami. Nie zastanawiając się już nad
niczym, chwyciłem psa i wybiegłem z kuchni. Usadowiliśmy się w ogródku. Aagodnie
przeczesywałem palcami jego sierść. Popatrzył na mnie, wysunął ostrożnie jęzor i polizał mój
nadgarstek. Ogon zaczął wibrować coraz szybciej, myślałem nawet przez chwilę, że może mu
nagle odpaść! W tym samym czasie Joyce, na kolanach, zbierała resztki szkła do dużej
papierowej torby. Cichutko chlipała, próbując to ukryć przede mną. Odwróciła się nawet do
mnie plecami, ale ja i tak wiedziałem, co się dzieje. Drgania jej ramion były aż za
jednoznaczne.
Postawiłem Picassa na ziemi i wróciłem do kuchni.
- No, już nie, już nie, baby.
Stanąłem za nią. Uniosłem ją do góry. Była lekka, jak z waty.
- Baby, jest mi bardzo przykro!
Przytuliłem się do niej, swoją rękę położyłem na jej brzuchu. Delikatnie starałem się
rozmasować. Dreszcze powoli ustępowały.
- Tylko spokojnie, spokojnie, baby!
Joyce uspokoiła się. Odsunąłem jej włosy i pocałowałem w ucho. Poczułem ciepło jej
ciała. Gwałtownie wyrzuciła głowę do przodu. Ale jak całowałem jej drugie ucho, głowa nie
wykonała już żadnego gwałtownego ruchu więcej. Poczułem jak ostrożnie wciąga powietrze
do płuc, jak delikatnie wzdycha. Podniosłem ją znowu do góry i przeniosłem do drugiego
pokoju. Usiedliśmy na krześle, ona bardzo blisko mnie. Nie patrzyła w moją stronę. Cało-
wałem jej szyję i koniuszki uszu. Jedna ręka dotykała jej ramion, a druga opierała się na jej
biodrach. Wolno ją głaskałem, dokładnie w rytmie jej wdechów i wydechów, żeby przejąć te
wszystkie złośliwe energie . Wreszcie spojrzała na mnie, z tym swoim prawie
niedostrzegalnym uśmieszkiem. Schyliłem głowę w jej stronę i ugryzłem ją lekko w brodę.
- Wściekłe babiszcze - powiedziałem.
Zaczęła się śmiać, a potem całowaliśmy się. Nasze głowy mocno stukały o siebie. I
wtedy znowu się rozbeczała. Cofnąłem głowę do tyłu i powiedziałem:
- PRZESTAC, TERAZ PRZESTAC!
I znowu całowaliśmy się. A potem przeniosłem ją do naszej sypialni, położyłem na
łóżku i błyskawicznie ściągnąłem spodnie, majtki i buty. Z jej majteczkami nie miałem
żadnego kłopotu, z butami cholerne. A potem waliliśmy się tak wspaniale, jak jeszcze nigdy
dotąd. Wszystkie geranie spadły na mnie z regału. Kiedy skończyliśmy te nasze ceremonie w
kwiatach i doniczkach, spokojnie i długo rozmawialiśmy, a ja wczepiony w jej długie włosy,
opowiadałem wszystko to, co tylko ślina przyniosła mi na język. Ona tylko mruczała i
mruczała, a potem nagle wstała i poszła do łazienki. Długo tam była. Długo. W kuchni
zdążyłem wszystko posprzątać i* pozmywać. Zpiewałem chyba nawet jakieś piosenki. Nawet
sam Steve McQueen nie potrafiłby lepiej. Od tego dnia musiałem sam sobie dawać radę z
dwoma Picassami.
16
- Słuchaj - powiedziałem kiedyś nagle, bez chwili namysłu - słuchaj mnie, ten
cholerny nocny job doprowadza mnie już do szaleństwa. Czasami nie wiem już, kim jestem,
co robię i po co ja tak zasuwam. Powinniśmy skończyć z tym. Moglibyśmy tak sobie tylko
leżeć obok siebie, pokochać się trochę, chodzić na spacery, rozmawiać. Moglibyśmy częściej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]