[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rękojeści z drzewa sandałowego sprawiały wrażenie matowych i sennych w przyćmionym
świetle komnaty.
- Główny kuchmistrz - mruknął cicho. - Kto by pomyślał! Tory, które wysadzono na
końcowej stacji na wyżynach. Zdychające stada w Hendrickson, a może nawet... kto by
pomyślał! Kto by pomyślał!
Przyjrzał się uważniej synowi.
- To spadło na ciebie jak grom.
- Jak sokół. To spada na człowieka jak sokół - odparł Roland i roześmiał się; nie dlatego,
że rozbawiła go cała sytuacja, lecz dlatego, że uderzyła go zaskakująca trafność porównania.
Ojciec uśmiechnął się.
- Tak - dodał Roland. - To mnie chyba dręczy.
- Był z tobą Cuthbert. Pewnie powiedział już swojemu ojcu.
- Tak.
- Hax nakarmił was obu, kiedy Cort...
- Tak.
- a Cuthbert? Myślisz, że jego też to dręczy?
- Nie wiem.
Tego rodzaju rozważania niezbyt interesowały Rolanda. Nie obchodziło go, jak jego
uczucia wyglądają w porównaniu z innymi.
- Dręczy cię to, bo wiesz, że skazałeś go na śmierć? Roland wzruszył mimowolnie
ramionami, czując nagle, że nie podoba mu się to sondowanie jego motywów.
- Mimo to doniosłeś.
Oczy chłopca zrobiły się szerokie.
- Jak mogłem tego nie uczynić? Zdrada to... Ojciec machnął szybko ręką.
- Jeśli skłoniły cię do tego tanie książkowe ideały, zrobiłeś to niepotrzebnie. Wolałbym
raczej, żeby wszyscy mieszkańcy Farson padli od trucizny.
- Nie dlatego to zrobiłem! - wyrzucił z siebie gwałtownie. - Chciałem go zabić! Chciałem
zabić ich obu! Kłamcy! Węże! Oni...
- Mów dalej.
- Oni mnie zranili - dokończył wojowniczo Roland. - Coś mi zrobili. Coś we mnie
zmienili. Chciałem ich za to zabić.
Ojciec pokiwał głową.
- To już coś lepszego. Nie moralność, ale ty nie powinieneś się kierować moralnością,
w gruncie rzeczy... - mruknął, zerkając na syna - moralność może być ci zawsze obca. Nie jesteś
tak szybki jak Cuthbert albo syn Wheelera. Dzięki temu możesz być grozny.
Roland, do tej pory zniecierpliwiony, poczuł, jak ogarnia go jednocześnie duma
i zakłopotanie.
- On...
- Zawiśnie.
Chłopiec pokiwał głową.
- Chcę to zobaczyć.
Roland senior odrzucił do tyłu głowę i ryknął śmiechem.
- No, może nie taki grozny, jak myślałem... może tylko głupi.
Nagle zacisnął usta, wysunął szybką jak błyskawica rękę i złapał chłopca boleśnie za
ramię. Ten skrzywił się, lecz nie cofnął. Ojciec patrzył mu przez chwilę w oczy. Chłopiec nie
spuścił wzroku, choć było to trudniejsze niż nałożenie kaptura sokołowi.
- w porządku - mruknął ojciec i niespodziewanie odwrócił się, żeby odejść.
- Ojcze?
- Co?
- Czy wiesz, o kim oni mówili? Wiesz, kim jest dobry człowiek?
Ojciec obejrzał się i zmierzył go bacznym spojrzeniem.
- Tak, chyba wiem.
- Jeśli go złapiecie - oświadczył Roland, w charakterystyczny dla siebie rozważny sposób
mozolnie cedząc słowa - nikt poza Haxem nie będzie musiał... nie będzie musiał dać szyi.
Ojciec uśmiechnął się półgębkiem.
- Być może przez pewien czas. Ale w końcu ktoś zawsze musi, jak to oryginalnie ująłeś,
dać szyję. Ludzie domagają się tego. Wcześniej czy pózniej, jeżeli nie ma zdrajcy, ludzie
wymyślają go sobie.
- Tak - przytaknął Roland, natychmiast przyswajając sobie tę prawdę... prawdę, której
miał już nigdy nie zapomnieć. - Ale jeśli go złapiecie...
- Nie - odparł stanowczo ojciec.
- Dlaczego?
Przez moment wydawało mu się, że ojciec uchyli rąbka tajemnicy, lecz on rozmyślił się.
- Sądzę, że dosyć już powiedzieliśmy. Odejdz. Roland chciał mu powtórzyć, żeby nie
zapomniał o swojej obietnicy, gdy nadejdzie dzień egzekucji Haxa, ale był wyczulony na nastroje
ojca. Podejrzewał, że chce się pieprzyć. Odsunął od siebie szybko tę myśl. Wiedział, że matka
i ojciec to robią... robią tę rzecz, którą robi się razem, i był w miarę dobrze poinformowany, na
czym to polega, jednak wyobrażenie tego aktu zawsze go krępowało i budziło dziwne poczucie
winy. Kiedy kilka lat pózniej Susan opowiedziała mu historię Edypa, przyswoił ją sobie
w milczeniu, rozmyślając o dziwnym krwawym trójkącie tworzonym przez jego ojca, matkę
i Martena - określanego w pewnych kręgach mianem dobrego człowieka, a może był to
czworokąt, jeśli ktoś chciał się do niego przyłączyć.
- Dobranoc, ojcze - powiedział.
- Dobranoc, synu - odparł z roztargnieniem ojciec i zaczął rozpinać koszulę, w jego
myślach chłopiec dawno już wyszedł. Jaki ojciec, taki syn.
Wzgórze Wisielców wznosiło się przy drodze do Farson - w czym tkwiła swoista poezja,
która mogła wywrzeć wrażenie na Cuthbercie, lecz nie na Rolandzie. Na nim wywarło wrażenie
wspaniałe i złowrogie rusztowanie, rysujące się na tle jaskrawobłękitnego nieba, czarny
prostokąt, który górował nad drogą dla dyliżansów.
Dwaj chłopcy zostali zwolnieni z Porannych wiczeń - Cort przeczytał listy od ich
ojców, poruszając mozolnie wargami i kiwając kilka razy głową. Skończywszy, spojrzał na
niebieskofioletowe poranne niebo i jeszcze raz kiwnął głową.
- Zaczekajcie tu - powiedział, po czym ruszył do pochylonej kamiennej chaty, która
służyła mu za kwaterę i wrócił z kromką przaśnego chleba. Przełamał ją i dał każdemu z nich
połowę.
- Kiedy będzie już po wszystkim, niech każdy z was położy to pod jego stopami. Zróbcie
dokładnie, jak powiedziałem, bo inaczej dam wam wycisk w przyszłym tygodniu.
Nie rozumieli, o co chodzi, dopóki tam nie przyjechali, dosiadając obaj wałacha
należącego do Cuthberta. Zjawili się pierwsi, całe dwie godziny przed przybyciem następnego
widza i cztery godziny przed egzekucją. Wzgórze Wisielców było puste - jeśli nie liczyć
gawronów i kruków. Ptaki były wszędzie i oczywiście wszystkie były czarne. Siedziały, kracząc
na twardej desce, która wystawała nad zapadnią - maszynerią śmierci. Przycupnęły na skraju
platformy, walczyły o miejsce na schodkach.
- Zostawiają ich - mruknął Cuthbert. - Na żer ptakom.
- Wejdzmy na górę - zaproponował Roland. Cuthbert spojrzał na niego z przerażeniem.
- Myślisz, że...
Roland przerwał mu gestem dłoni.
- Przyjechaliśmy całe wieki za wcześnie. Nikt tu nie przyjdzie.
- Dobrze.
Podeszli powoli do szubienicy i rozezlone ptaki zerwały się do lotu, kracząc i krążąc
niczym tłum gniewnych, wywłaszczonych wieśniaków. Ich sylwetki odcinały się płaską czernią
od czystego porannego nieba.
Roland po raz pierwszy poczuł rozmiar spoczywającej na nim odpowiedzialności. To nie
było szlachetne drewno, cząstka budzącej grozę machiny Cywilizacji; to były zwykłe spaczone
sosnowe deski, upstrzone białymi odchodami ptaków. Ptasie gówno było wszędzie - na schodach,
balustradzie, platformie - i śmierdziało. Utkwił w swoim towarzyszu zdumiony, wystraszony
wzrok i zobaczył, że ten spogląda na niego z tym samym wyrazem twarzy.
- Nie mogę - szepnął Cuthbert. - Nie mogę tego oglądać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]