[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Wobec tego nie zatrzymujÄ™. Niech pan nie traci cen
nego czasu. Aha, Jack, spróbuj następnym razem złapać
coś mniej śmierdzącego, chyba że planujesz w przyszłości
zostać sprzedawcą ryb.
Ritchie całą siłą woli powstrzymał się przed spoliczkowa-
niem tego niesympatycznego typa, który przed nim stał. Tak
że Jack ledwie nad sobą panował w drodze do domu.
- Dlaczego zachowuje się wobec mnie jak wredna świ
nia?! - wybuchnął, kiedy minęli próg, i zanim zostawił
w kuchni swoje trofea, wyśmiane przez Williama. - I to
w dodatku przed obcymi.
- Bo jest świnią - wyjaśnił Ritchie. - Najlepszy spo
sób, by go pokonać, to nie brać sobie jego słów do serca.
Pokaż kucharce nasze skarby, a zobaczysz, jak ją zachwy
cisz. A teraz muszę już iść do biblioteki. Przed kolacją do
Å‚Ä…czÄ™ do ciebie w salce lekcyjnej.
Po dotarciu na miejsce nie musiał długo czekać. Le
dwie zdążył otworzyć notatnik i zdjąć z półek kilka war
tościowych książek, by sprawiać wrażenie zajętego po
ważnymi badaniami, kiedy drzwi się otworzyły i do środ
ka wszedł jego brat
Ritchie wstał. Russell zatrzymał się kilka kroków od
niego, nie mówiąc ani słowa. Ritchie musiał odezwać się
pierwszy.
- W kiepskim towarzystwie siÄ™ obracasz, braciszku -
rzekł w końcu.
Mylił się, sądząc, że Russell natychmiast zacznie go
wypytywać, dlaczego zatrzymał się w Compton Place pod
fałszywym nazwiskiem i udaje ubogiego guwernera. Rus
sell wzruszył ramionami.
- Zaczynam to dostrzegać - powiedział. - Nie przepa
dam za tym Watersem. W Londynie powiada się, że on
i jego ojciec są zaangażowani w przemyt, stąd posiadłość
w hrabstwie Sussex.
- Co cię tu sprowadza? Chyba nie zamierzasz zająć się
szmuglem?
- Nuda, niezadowolenie. - Russell ponownie wzru
szył ramionami. - Mam już dosyć wszystkiego, a w szcze
gólności siebie.
Co mógł na to odpowiedzieć jego brat, zwłaszcza że
Russell unikał pytania, które z pewnością go dręczyło:
dlaczego tu jesteÅ› i co tutaj robisz?
Zapadło milczenie, przerwane ostatecznie przez Rus
sella, który dał za wygraną i poprosił o wyjaśnienia.
- A co ciebie tu sprowadza, panie guwernerze? Dla
czego grasz rolę potulnego pedagoga? Czyżbyś był tak
bardzo sobą znużony, że wolisz maskarady?
- Może i tak.
- Kto inny mógłby ci uwierzyć, lecz nie ja, braciszku.
W przeciwieństwie do mnie nigdy nie robiłeś niczego bez
przyczyny. Co więc tu porabiasz? Czyżbyś pasjami uwiel
biał nauczanie młodzieńców z dobrych rodzin i znoszenie
obrazliwych komentarzy ich starszych braci? Co ci chodzi
po głowie?
- Może uznałem, że po wojnie w Hiszpanii wszystko
inne jest nudne - odparł żartobliwie Ritchie.
Russell roześmiał się z przymusem.
- Tutaj z pewnością nie masz zbyt wiele atrakcji.
A właściwie co porabiałeś w Hiszpanii? Któregoś
wieczora w Londynie usłyszałem, że byłeś kimś więcej
niż zwykłym oficerem kawalerii. Czy historia się po
wtarza? Nie, nie odpowiadaj mi, jeśli nie chcesz. Obie
cuję, że cię nie wydam, ale nie mogę obiecać, że po
wstrzymam uśmiech, kiedy będziesz się zachowywał
w nietypowy dla siebie sposób. Przez chwilę byłem prze
konany, że nasz gospodarz na długo zapamięta, że nie wol-
no mu obrażać ani ciebie, ani młodzieńca, który ci towa
rzyszył.
- Postąpiłbym wyjątkowo nierozsądnie, dając mu na
uczkę. - Ritchie uśmiechnął się szeroko. - Z miejsca wy
rzucono by mnie z pracy, a tego wcale nie chcÄ™.
- Tak właśnie podejrzewałem. Wierz mi, nie zdradzę
cię pod warunkiem, że kiedy zakończysz ten teatr, który
tu odstawiasz, wyjaśnisz mi szczegółowo, po co to robiłeś.
Jeśli połowa tego, co słyszałem na twój temat, jest prawdą,
niewątpliwie będziesz się jeszcze nieraz zachowywał
w sposób równie zaskakujący.
- Och, nie wierz w pogłoski na mój temat. A teraz wy
bacz, muszę cię opuścić. Wraz z paniczem Jackiem zamie
rzam zjeść kolację w salce lekcyjnej. Pozwolisz, że nie po
proszę, byś do nas dołączył.
- Nie śmiałbym nawet o tym marzyć, choć przyznam,
że z chęcią porozmawiałbym z tobą dłużej. Twój podopie
czny wydaje mi się o wiele bardziej interesujący niż Wil
liam. Bywaj, braciszku, i uważaj na siebie, choć nie wiem,
co ci grozi.
Uśmiechnęli się do siebie. Zawsze byli sobie bliscy, po
mimo różnych charakterów. Russell nieświadomie przeka
zał bratu istotną informację, wspominając o londyńskich
pogłoskach na temat Watersów. Ritchie był pewien, że je
go brat nic nie wiedział o planach Williama i Rogera
Watersa. Nie miał zamiaru informować go o tym. To, cze
go Russell nie wiedział, nie mogło mu zaszkodzić.
- Nie cierpię tego wszystkiego - poskarżył się nastę
pnego ranka Jack. Od świtu Pandora, pani Rimmington
oraz reszta służących krzątali się po całym domu, przygo
towując wieczorne przyjęcie.
Ritchie podniósł głowę znad wyjątkowo niesmacznego
posiłku. Zniadanie było paskudne, gdyż cały personel mu
siał skakać wokół gości Williama, by zapewnić im taką
obsługę, do jakiej byli przyzwyczajeni.
- Chodzi ci o przygotowania do dzisiejszego balu?
Jack skinął głową.
- Przecież Pandora i bez tego ma mnóstwo pracy. Czy
William zawsze myśli tylko o sobie?
- Zapewne tak - odparł Ritchie. - Postaraj się jednak
tym nie przejmować. Lepiej skup uwagę na zadaniu mate
matycznym, które dla ciebie przygotowałem.
Ritchie usiłował nie dać po sobie poznać, że sam jest
przejęty - nie wiedział, jak niezauważenie opuścić dom.
Miał zamiar udać się do Zatoki Baxtera, rzecz jasna
w przebraniu Mrocznego Mściciela, a następnie spraw
dzić, czy nie trwa tam przerzut towaru z przemytu.
Pelerynę i szal ukrył w skrzyni w drewnianym domku
w parku. Budynek był w tak opłakanym stanie, że z pew
nością nikt nie miałby ochoty do niego zaglądać. Ritchie
schował tam przebranie poprzedniego wieczoru, zastana
wiając się z rozbawieniem, co by o tym pomyślał jego
brat, gdyby się przypadkiem spotkali. Właściwie nie po
winien zaprzątać sobie głowy takimi problemami; Russell
nigdy nie był nocnym markiem, zbyt dużą wagę przywią
zywał do komfortu.
Tak czy owak, Ritchie nadal nie wiedział, jak po kry
jomu opuścić dom pełen rozbawionych gości. Być może
część z nich postanowi udać się do parku w świetle księ
życa - niewykluczone, że z pobudek, o których lepiej na
wet nie myśleć!
Na razie musi zająć się codziennymi obowiązkami. Do
wieczora pozostało jeszcze sporo czasu.
Wczesnym popołudniem, na pierwszym półpiętrze ku
chennych schodów spotkał Pandorę. Oboje przystanęli
i popatrzyli na siebie.
- Sądziłam, że dzisiaj po południu wybiera się pan z Ja
ckiem na przejażdżkę po Downs - powiedziała Pandora.
- Niestety, najwyrazniej William i kilkoro jego gości
wpadło na ten sam pomysł. George powiedział mi, że do
stali do dyspozycji wszystkie konie, nawet nasze stare
chabety. Wobec tego czytaliśmy Hamleta" Szekspira.
- Gdybym sama nie korzystała z kuchennych scho
dów, mogłabym pana spytać, co pan tutaj robi. - Pandora
uśmiechnęła się przebiegle.
- Och, to proste. William zakazał Jackowi i mnie ko
rzystania z głównych schodów, dopóki w domu przeby
wają goście.
- Nie! - wykrzyknęła oburzona Pandora. - Jak on
śmie...
- Proszę się nie przejmować - pocieszył ją Ritchie. -
Szczerze mówiąc, jestem zadowolony, że nie muszę wi
dywać ani jego, ani jego przyjaciół. Podejrzewam zresztą,
że pani korzysta z tych schodów z tego samego względu.
- Tak, ale ja to robię z wyboru - odparła ze złością.
- Narzucanie komuś takich ograniczeń, jakie wymyśla
William, to szczyt wszystkiego!
- To prawda, niemniej William nie ma pojęcia, iż
z przyjemnością przestrzegam jego zakazu. Proszę tylko
nie powtarzać mu moich słów.
Pandora wybuchnęła śmiechem.
- Jest pan niezrównany - oznajmiła, gdy przestała się
śmiać. - Moja stara niania lubiła pewne powiedzenie, któ
re zawsze mnie bawiło. Powtarzała, że ktoś, kto chce mnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]