[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kamienieckiej posiadłości księżniczki Marianny.
Schinkel nie zdążył doprowadzić budowy do końca. Zmarł w 1841 roku, a wszystkie
jego obowiązki zostały przekazane Martiusowi. Jeszcze szesnaście lat trwały prace,
nim stan pałacu pozwolił fundatorce na pierwszy w nim nocleg. Jako że mistrz
Schinkel nie pozostawił żadnych wskazówek co do urządzenia wnętrz pałacu, to
zadanie należało do Martiusa. Ażeby pracę wykonać należycie, udał się on razem z
synem Marianny w podróż do Anglii, by podpatrzeć tamtejsze trendy.
Szybko, bo już w 1873 roku kamieniecki majątek przeszedł w ręce księcia Albrechta.
Syn Marianny otrzymał go od niej w prezencie ślubnym.
115
Do 1940 roku udawało się go zachować w rękach bezpośrednich krewnych Albrechta
i jego żony, Marii von Sachsen Altenburg, przez następne pięć lat pałac był własnością
księcia Waldemara Pruskiego i jego żony Kaliksty.
Wraz z wejściem na teren pałacu wojsk radzieckich w maju 1945 roku zaczęła
gasnąć jego świetność. Po grabieżach i dewastacji, po dziś dzień zamek nie odzyskał
pierwotnej formy. Obecnie bardziej przypomina bajkowe ruiny niż tętniącą życiem
letnią rezydencję Hohenzollernów.
Piotrek stęknął na widok jaguara, obok którego zaparkowaliśmy.
- Full wypas! - mruknął pod nosem. - Twój też jest niezły - dodał, widząc moją
skwaszonÄ… minÄ™.
Jeden sweter zarzuciłam na plecy, drugim obwiązałam pas. Monika nie odbierała
telefonu, mimo to wiedzieliśmy, dokąd iść. Na wysokości parkingu, przy kościele u
podnóża zamkowego wzgórza, zboczyliśmy z wyznaczonej ścieżki. Wspinaliśmy się
po stromym zboczu porośniętym parkiem.
Był zaniedbany, spomiędzy drzew wyrastały liczne samosiejki i bujne krzaki.
Stanowiło to zaletę, dając bezpieczny kamuflaż. Chwytaliśmy się sterczących z
ziemi badyli i zapierając nogi o pnie, podciągaliśmy się wyżej i wyżej. Zmierzchało,
ale ciemność nie była jeszcze na tyle gęsta, byśmy mogli swobodnie poruszać się
normalnymi duktami. Co chwila nasłuchiwaliśmy, czy aby nie skradają się za nami
niepowołane osoby.
Nie czułam lęku ani strachu, nie miałam na to czasu. Dopiero, kiedy spośród koron
dębów dobyły się odgłosy puchacza, dostałam gęsiej skórki.
Stare ptaszysko pewnie pamiętało niejedno ciekawe wydarzenie z historii zamku i
niczym wróż zapowiadało następne.
Gęstwina parku skończyła się. Piotrek, zachowując czujność, przebiegł ścieżkę, by
sprawdzić, czy po drugiej stronie czekają na nas Monika i Tomek.
Nie czekali.
Popatrzyliśmy tylko na siebie i niemalże na wyścigi zaczęliśmy wspinać się w górę
tarasów. Przeszkadzały murki, barierki i przerośnięte trawy.
Nie zważaliśmy ani na zadrapania, ani na to, że na otwartej przestrzeni tarasów ktoś
mógłby nas dostrzec. Gnaliśmy przed siebie i liczyło się wyłącznie to, by jak
najprędzej dotrzeć na wewnętrzny dziedziniec zamku. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i
jednym susem wskoczyliśmy pod arkady, na których spoczywał główny balkon.
Dopadliśmy drzwi, Piotr z całą siłą naparł na żelazną klamkę, wcisnął ją, lecz drzwi ani
drgnęły.
- A niech to! - wysyczał przez zęby. - Ktoś zamknął je od środka.
- Nie ma tu innego wejścia?
- Tak na szybko żadną inną drogą nie dostaniemy się do fontanny.
I wtedy stało się coś niezwykłego! W zamku zachrzęścił klucz i zza drewnianego
skrzydła drzwi wychyliła się lśniąca czupryna Moniki.
- WÅ‚azcie.
- Skąd wiedziałaś, że to my? - stanęłam jak wryta.
- Robicie tyle hałasu co cała armia.
- Gdzie Tomek? - zainteresował się Piotrek.
116
Monika wskazała na korytarz i tą drogą poszliśmy. Bez niej, bo została na
posterunku.
Podłogi, sklepienia i ściany zlewały się w ciemność. Mimo to po prawej stronie
dostrzegłam jaśniejącą twarz Marianny i jej smutny wzrok spoglądający z portretu.
Trzymaliśmy się ściany i tak dotarliśmy do dziedzińca. I wtedy uświadomiłam sobie,
że z fontanną jest coś nie tak. Jeszcze wczoraj jej środek był równomiernie
pomalowany niebieską farbą. Teraz w centralnej części znajdowało się czarne kółko.
Rozejrzeliśmy się, ale nie spostrzegliśmy Tomka. Podeszliśmy do fontanny.
Spośród zwisającego ze ściany bluszczu, który teraz był ciemną plamą, zawył
puchacz. Poczułam dreszcz na plecach. Ptaszysko przyleciało za nami i przyglądało się
nam.
Zrodek fontanny obniżył się, tworząc pierwszy ze schodków. Stanęliśmy na nim.
Tunel schodził ostro w dół, po czym zakręcał. Musiał powstać równocześnie z
zamkiem, bo wyłożono go szklącymi się cegłami. Spomiędzy nich wystawały
metalowe oczka. Zapewne niegdyś był przez nie przełożony sznur służący za barierkę,
teraz zostały same uchwyty.
Znowu przydał się telefon komórkowy, którego wyświetlacz posłużył za latarkę.
MarnÄ…, bo marnÄ…, ale zawsze jakÄ…Å›.
 Niczego mnie życie nie nauczyło! - pomyślałam i więcej się nie wahałam.
Pewnym krokiem poszłam w ślad za Piotrkiem. Moje serce biło coraz szybciej, a kiedy
przypomniałam sobie historię wędrówki wrocławskimi podziemiami, dłonie zrosił mi
pot.  To ostatni raz. Nigdy więcej nie będę wchodziła do takich miejsc -
postanowiłam sobie. Dodało mi to odwagi.
Tunelem biegły wodociągi. Grube, grubsze i te całkiem cienkie rury doprowadzały
wodę do rozległej sieci przypałacowych fontann. Pokonaliśmy kilkadziesiąt metrów
tunelu, potem zatrzymał nas kamienny cokół.
- Widzisz coś specjalnego? - zapytałam Piotrka.
Nagle silne pchnięcie od tylu powaliło mnie na kolana.
- Szybciej! Jazda do sali! - krzyknął męski głos.
- Walada - wykrztusiłam.
Rwący ból rozdarł mi kolana. Na szczęście część siły upadku zamortyzował sweter,
który miałam omotany wokół pasa.
- Pod ścianę! - wrzeszczał. - Bez sztuczek!
Trzeszczący pod butami piasek mówił, że mężczyzna biega jak oszalały. Na ułamki
sekund traciłam świadomość i nie wszystko do mnie docierało. Piotrek dzwignął mnie
na rękach i przeniósł w głąb pomieszczenia, w które przeszedł tunel.
- Szukaj! - rzucił po chwili Walada.
Nie widziałam go, nie widziałam nawet towarzyszącego mi kolegi.
Skąd Walada się tu wziął?! W jaki sposób zaszedł nas od tyłu, skoro przy drzwiach
czuwała Monika?  O rany! Czy nic jej się nie stało ? - pomyślałam.
Przycisnęłam się do ściany. Gdzieś tu musiała też być Alicja. No, chyba że Tomek
sam odkrył przejście w fontannie...
Wtem cały tunel i rozciągającą się przed nami komorę wypełniło światło.
Ogarnęły mnie chwilowe dreszcze. Aż za dobrze pamiętałam sztuczki Walady z
zapalaniem światła, wybuchami i podziemnymi korytarzami!
117
- Już po wszystkim - powiedział inny męski głos.
Odwróciłam się. Za główną rurą wodociągu stał znajomy mi mężczyzna z siwym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim12gda.pev.pl






  • Formularz

    POst

    Post*

    **Add some explanations if needed