[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przede wszystkim przerobiliśmy wóz. Nie było celu brać ze sobą tak ciężkiej machiny.
Mieliśmy początkowo zamiar odjąć jego górną połowę, przez co byłby się stał podobny do
głębokiej łodzi na kołach, ale powstrzymała nas od tego myśl, że możemy się znalezć w oko-
licach mroznych nocy, gdzie wóz szczelnie zamknięty i opalony będzie dla nas stanowił nie-
ocenione schronienie. Odjęliśmy zatem tylko całą tylną część, dającą się odśrubować, gdzie
poprzednio mieściły się nasze magazyny. Do zamykania powstałego przez to otworu mieli-
śmy płytę aluminiową, stanowiącą przedtem zamknięcie magazynów od zewnątrz. Oprócz
tego usunęliśmy wszystkie części metalowe, służące do wzmocnienia ścian, a teraz niepo-
trzebne. Motor, zabrany niegdyś nieszczęśliwym Remognerom, naprawiliśmy, o ile się dało, i
umieściliśmy w wozie na wypadek, gdyby się nasz zepsuł.
Te wszystkie przygotowania oraz sporządzenie zapasu żywności i wody, którą trzeba
było mozolnie z mchów wycisnąć, zabrały nam więcej niż trzy miesiące czasu. Wreszcie
wszystko było gotowe.
Piąty już raz stała Ziemia w pełni od czasu naszego przybycia na biegunową równinę,
kiedy, powracając z dalszej, samotnej wycieczki, usłyszałem w namiocie kwilenie dziecka.
%7ładen głos w życiu nie przejął mnie tak do głębi duszy, jak ten słaby płacz istoty, która przy-
chodziła powiększyć nasze grono i rozweselić naszą samotność. Usłyszawszy go, rzuciłem
naręcze uzbieranych jadalnych mchów i pędem już wpadłem do namiotu. Na posłaniu leżała
Marta, blada i wysilona, ale promieniejąca radością. Zdawała się nawet nie spostrzegać mego
30
przybycia. Całą jej uwagę pochłaniała maleńka istotka, owinięta w białe chusty i krzycząca
wniebogłosy, którą namiętnym jakimś ruchem przytulała do wezbranej piersi.
- Mój Tom, mój Tom, mój śliczny, ukochany synek! -szeptała słabym głosem i śmiała się
przez Å‚zy.
Przy posłaniu kręciły się oba psy i wyciągając ciekawe mordy, obwąchiwały to nie znane
im krzykliwe stworzonko.
Obejrzałem się za Piotrem i zadziwiła mnie jego postawa. Siedział w kącie namiotu za-
dumany i ponury. Ale na razie nie zastanawiałem się nad tym dłużej. Podbiegłem do Marty,
chcąc jej powiedzieć, że cieszę się jej dziecięciem, że ją błogosławię za ten dar życia, ale nie
mogłem głosu wydobyć.
Chwyciłem tylko jej drobną, wychudłą rękę i wybąkałem coś niezrozumiałego. Spojrzała
na mnie, jakby mnie dopiero teraz spostrzegła. Doznałem przykrego ukłucia w sercu, bo
wzrok jej mówił mi, że jestem jej tak obojętny, jak tylko człowiek może być obojętnym dla
drugiego człowieka. Nagły smutek mnie ogarnął, a ona zauważyła to widocznie, bo uśmiech-
nęła się do mnie, jak gdyby chcąc naprawić mimo woli wyrządzoną mi przykrość, i rzekła
wskazujÄ…c na dzieciÄ™:
- Patrz, Tomasz powrócił, mój, mój Tomasz... Zrozumiałem wtenczas, że żaden z nas nie
zajmie nigdy miejsca w sercu tej kobiety, bo oddane będzie zawsze temu dziecięciu, w któ-
rym ona kocha nie tylko własną krew i własne ciało, ale także duszę zmarłego kochanka.
W milczeniu zabrałem się do przygotowania pożywienia i napoju dla Marty. Piotr wy-
szedł za mną z namiotu.
- Cóż ty myślisz o tym wszystkim? - zagadnął mnie, gdyśmy byli na dworze.
Nie wiedziałem na razie, co odpowiedzieć.
- A cóż, syn Tomasza przyszedł na świat... - wybąknąłem po chwili.
- Tak, syn Tomasza - powtórzył Piotr i zadumał się.
Nie chciałem go więcej o nic dopytywać, wiedziałem, o czym myślał.
Jak gdyby z obawy przed poruszaniem drażliwego tematu, mówiliśmy odtąd ze sobą
prawie wyłącznie o wkrótce mającej się rozpocząć podróży. Marta szybko nabierała sił,
zdrowie małego Toma zgoła nie budziło obaw, postanowiliśmy więc przed nadejściem naj-
bliższej pierwszej kwadry Ziemi puścić się w drogę. Była to najodpowiedniejsza pora, gdyż
na środkowym południku odwrotnej półkuli księżycowej, wzdłuż którego mieliśmy się posu-
wać ku równikowi, właśnie z pierwszą kwadrą dzień się rozpoczyna. Wyruszywszy więc o
tym czasie, mielibyśmy dwa ziemskie tygodnie światła przed sobą i w razie nieznalezienia
pomyślnych warunków do życia moglibyśmy przed zapadnięciem nocy powrócić do Kraju
Biegunowego.
Tymczasem w dwa tygodnie po narodzeniu Toma wypadł nów, a podczas niego zaćmie-
nie słońca, drugie już, jakieśmy mieli na Księżycu oglądać. Pierwszego, tam nad pustynią,
przytłoczeni obawą wiszącej nad nami śmierci, nie badaliśmy wcale, teraz za to chcieliśmy
lepiej skorzystać ze sposobności. Wziąwszy tedy ze sobą narzędzia astronomiczne, upakowa-
ne w małym wózku, który ciągnęły psy, wyszliśmy na wzgórze najbliżej bieguna położone,
skąd było widać Ziemię i słońce.
Widowisko było wspaniałe, ale badania nieświetnie się powiodły. Niski stan Ziemi na
widnokręgu przy atmosferze parą wodną przesyconej nie dopuszczał ścisłych pomiarów i
przeszkadzał obserwacjom, tak że w kilka minut po zajściu słońca za tarczę Ziemi rzuciliśmy
narzędzia astronomiczne, aby gołym okiem podziwiać tylko czarodziejską grę światła na nie-
boskłonie. Ziemia widniała przed nami na tle krwawozłotej zorzy w postaci ogromnego czar-
nego półkręgu. Szeroko naokół niej zażegnięte niebo pociemniało dalej i zasiało się gwiaz-
dami. Wyglądało to, jakby stała na nocnym firmamencie łuna jakiegoś wielkiego pożaru albo
jakby to migotliwe światło polarne, które się żarzy na Ziemi w pobliżu biegunów, nagle tu
przeniesione, skostniało i zastygło przed nami w niesłychanym jakimś wzmożeniu.
31
Do tego czasu mam niezatarte wspomnienie tego widoku na oczach. Zdawało mi się
wówczas, że mi się pokazał w ogniu sczerniały trup Ziemi. Było w tym coś strasznego i
dziwnie przejmującego. Dzisiaj jeszcze, gdy myślę o Ziemi, staje mi przed oczyma w takiej
okropnej, czarnej postaci, jak ją widziałem wtenczas, i muszę wysilać całą moc wyobrazni,
aby ją sobie przedstawić jako srebrną, świecącą tarczę.
Nie mogłem znieść długo tego nad wyraz wspaniałego, ale jakiegoś bolesnego widoku i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]