[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wydawał butnym i do dawnych panów podobnym.
Wszebor, który miał już odchodzić, zasłyszawszy, jak się nad napadem na Olszowe
Horodyszcze naradzano, został umyślnie, aby wiedzieć, co będzie postanowione.
W gwarze, który się wziął przy piwie, trudno co było usłyszeć; Z przybyłej gromady,
głusząc mówcę, wyrywały się głosy różne i jedne drugim przerywały opowiadanie. To tylko
mógł pochwycić Wszebor, iż chciwość Masława opisami skarbów i łupów podżegano, a knez
więcej niż o zdobycz, o położenie gródka i siły jego się dowiadywał. Te siły jedni podnosili bez
miary, bo przed nimi ustąpić musieli, drudzy starali się okazać nie tak znacznymi; zgody nie
było na nic. Jednomyślnie tylko bili w to wszyscy, iż rycerstwa wiele się pochroniło na
Horodyszczu i dla tego samego wziąć je trzeba było koniecznie, aby niebezpieczni ludzie
przebojem się nie ocalili. Dla Masława też więcej znaczyło pozbyć się tych, których za
najstraszniejszych swych wrogów uważał, niż obłowić zdobyczą.
Gromada, pokłoniwszy się, nahałasowawszy, odeszła wreszcie, odprawiona łaskawie.
Masław znużony usiadł, a Wszebor, gdy już wieczór się zbliżał, pod pozorem koni, wysunął
się Sobka szukać ku szopom.
Jak niegdyś u Bolesława rycerstwa zamek i podwórze we dnie i w nocy pełne były, dziś u
Masława gmin je zalewał mnogi, który karmić i poić musiano. Około chramu kupy ślepców i
śpiewaków, na okopach żołnierz, pośrodku gromady, które tu zewsząd przyciągały z
pokłonami, obozowiska rozkładały. Przecisnąć się było trudno wśród szałasów, bud, kletek i
porozkładanych ognisk. Zmiechy i śpiewy rozlegały się wszędzie. Gdzieniegdzie pokrwawioną
jeszcze odzieżą i kosztownymi oponami po dworach złupionymi kupczono i mieniano.
Wszebor, mijając te kupy, dostał się do szopy, przed którą dostrzegł z dala Sobka, ale i tu
zwijała się czeladz i parobcy od stad i koni; rozmówić się trudno było. Skinąwszy więc na
bartnika, uprowadził go Doliwa za sobą ku tej stronie, gdzie wał prawie był pusty i z ludu
ogołocony.
Wasza prawda, mój stary rzekł do Sobka, odwiódłszy go na miejsce bezpieczne
wasza prawda. Spieszyć nam potrzeba z powrotem. Tylko co przybyła gromada żąda od
Masława posiłków na Olszowe Horodyszcze; trzeba nam i o niebezpieczeństwie oznajmić, i
samym stanąć w pomoc. Być może, iż przebojem lepiej wyjść będzie zawczasu.
Sobek uderzył w dłonie.
Jak się stąd wydobyć? spytał Doliwa. Wpaść było niełatwo, uciec trudniej jeszcze.
Poruszył się stary bartnik trochę niespokojnie.
Mnie się stąd wykraść łatwo rzekł kiedy zechcę, wyjdę, nikt nie spyta; gorzej
wam.
Pokręcił głową.
Dlatego was pytam o radę dodał Wszebor.
Myślcie tylko, jak się dostać za Wisłę, do lasu rzekł Sobek dalej już moja rzecz
cało was poprowadzić. Noc mamy przed sobą.
Doliwa podumał trochę.
Tej nocy? spytał.
A po cóż czekać mamy, aż powezmą jakie podejrzenia! Naradzali się tak jeszcze, aż
mrok zapadł i Wszebor musiał na zamek powrócić, aby się Masławowi ukazał. Uradzono po
cichu nocną tegoż dnia ucieczkę.
Wpuszczony do knezia po rozkazy Doliwa zastał go wpółuśpionym po miodzie i piwie,
niechętnym do rozmowy; dał mu tylko znak, aby spoczynku nie przerywał. Wyszedł więc
natychmiast, zamiast do izby swej, nazad puszczając się w podwórce. Nikt tego wieczora ani
go nie potrzebował szukać, ani zaglądał do jego komory.
Nazajutrz rano knez ruszył się do swoich ludzi przeglądać rynsztunek i konie, a
wróciwszy, ochmistrza wołać kazał. Czekano też nań, aby wczorajszą drużynę opatrzył, ale
go nigdzie nie znaleziono. Izba z wygasłym dawno ogniskiem stała otworem; nikt
wychodzącego nie widział. Rozbiegli się szukać dworacy, a naprzód do szopy i koni zajrzeli;
Sobka i ich nie było.
Na wieść, iż Wszebor zniknął, Masław porwał się wściekły; wnet najsprawniejszych ludzi i
konie najrączsze w pogoń za zbiegiem puszczono. Knez klął się, iż nikogo z rycerstwa,
choćby mu u nóg leżał, życiem nie daruje. Dziwny jakiś strach go ogarnął. Dzień cały spędził
na okopach czatując, azali ci, których wysłał, nie przyprowadzą schwytanych. Wystawiona
szubienica już na nich od południa czekała. Pod noc dopiero, na zmęczonych koniach, z
wolna wysłani ściągać się zaczęli, przynosząc wieści, iż nigdzie śladu Wszebora nie natrafili.
Przewoznicy na Wiśle przysięgali, iż wieczorem ani z rana nieznanego nie przewozili nikogo,
w okolicy nikt zbiegów konnych nie widział. Po obu brzegach rzeki tropiono ich kilka dni na
próżno.
Huba chodził do wieszczbiarzy pod chram, aby wróżyli mu i opowiedzieli, gdzie szukać
trzeba zdrajców. Każdy z nich wskazywał inną stronę. Nie uspokoiło się w Płocku tak rychło;
lecz nowe gromady, posłowie, narady i przygotowania zatarły pamięć po Wszeborze. Sposobił
się oddział na Olszowe Horodyszcze, który z kupą ludu okolicznego połączony miał napaść
na gródek i osaczywszy go, zdobyć się spodziewał.
Rozdział szósty.
Gdy w Płocku Masław na samo wspomnienie Wszebora Doliwy pięściami tłukł w stoły i
ławy, odgrażając się, szydząc i bezczeszcząc dawnego towarzysza, a łając ziemian, co nań
nasłali zdrajcę, aby jego tajemnicę podpatrzył, Wszebor nocą się z Sobkiem na upatrzonym
brodzie wpław przeprawiwszy za Wisłę, razem z nim manowcami darł w głąb puszczy jak
zwierz, który chce psy zbić z tropu, przerzucając się w prawo i w lewo, koniom nie dając
odpoczynku, dopóki się od pogoni bezpieczniejszym nie poczuł. Stary bartnik wielką mu był
pomocą, bo leśnego mieszkańca instynkt miał, który go nigdy nie mylił. Kora drzew, wiatru
kierunek, gwiazdy przeświecające na niebie, wszystko mu do wytknięcia sobie drogi
posługiwało.
Jednakże dla zmylenia pogoni, nieustannie zwracając się i wyszukując miejsc
niedostępnych, Sobek nawet w końcu znalazł się w jakimś ostępie zupełnie sobie nie
znanym. Nie obawiał się zbłądzić, lecz przybycie do Olszowego Horodyszcza zwlec się przez
to musiało. Coraz pózniejsza jesień wyżywienie koni trudniejszym czyniła, tak iż niekiedy
młodymi gałązkami karmić się musiały. Tego pierwszego dnia, który za stracony uważać
było można, tyle tylko zyskali, że się wpędzili za błota i gęstwiny, w których bezpiecznymi się
czuli. Nocleg przyszedł na łące, między drzewy, a szałasu nawet sklecić nie było czasu i
ochoty; pokładli się, ściągnąwszy z koni sukno i czaty pilne sprawując, dotrwali do ranka.
O świcie Sobek konie napoił i począł się krzątać, jakby z tych ostępów się dobyć ku
znajomszej okolicy. Inaczej jak za kierunkiem wskazanym przez korę na drzewach iść nie
było można. Jechał przodem bartnik, wybierając łatwiejsze przesmyki a rozpatrując się w
lesie, w którym najmniejsza poszlaka za skazówkę służyć mogła.
Już było około południa i gęsta puszcza zdawała się przerzedzać nieco, zwiastując polanę
i strumień; zjeżdżali ze wzgórza małego, gdy Spbek konia wstrzymywać zaczął, a w końcu
znak milczenia dając, stanął. Od strony, w której las się kończył, gwar słyszeć było
niewyrazny, lecz dosyć znaczne zbiorowisko ludzi oznajmujący. Przestrach ogarnął starego,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]