[ Pobierz całość w formacie PDF ]
atak węża chwycił Sikha za nadgarstek, a potem przemocą rozgiął jego palce
i wyciągnął klucze. Kiedy dostał już, co chciał, cofnął się, podniósł latarnię i
pogroził palcem Singhowi.
- Nie waż się iść za mną - rozkazał oschle.
Aberline zdecydował, że dość już włóczenia się po opustoszałych uliczkach
Blackmoor. Wstąpił do gospody, żeby się napić. Zrzucił z siebie płaszcz i
powiesił go na haczyku przy drzwiach, a potem rozluznił krawat. Kiedy chciał
zawołać kogoś z obsługi, zauważył, że gwar i rozmowy ucichły. Zrobiło się
cicho jak makiem zasiał. Obrócił się i rozejrzał. Oczy wszystkich gości były
skierowane na niego. Co gorsza, we wszystkich malowały się podejrzliwość i
strach.
Cholerni przesądni głupcy, pomyślał i powiesił kapelusz obok płaszcza.
Potem usiadł i rozłożył przed sobą londyńską gazetę. Jeden z obsługujących
klientelę mężczyzn ruszył w jego stronę. Aberline zaczął czytać, kiedy tamten
zatrzymał się przy jego stoliku.
- Pół litra piwa. I jeśli macie steki, to... - przerwał. Naprzeciwko stała żona
karczmarza, pani Kirk. Spoglądała na niego z twarzą wykrzywioną
dezaprobatą i pięściami wspartymi na biodrach.
- Dobry wieczór, pani Kirk - przywitał ją grzecznie Aberline.
- Dlaczego nie poszedł pan z MacQueenem, żeby złapać bestię, która zabiła
mi męża?
Aberline rozparł się wygodnie na siedzeniu i uważnie przyjrzał wdowie.
Kiedy zaczął mówić, zrobił to na tyle głośno, żeby inni w karczmie słyszeli, co
ma do powiedzenia.
- Skoro nie mam pojęcia, gdzie ten wariat ponownie zaatakuje, najsensowniej
jest przebywać w pobliżu potencjalnych ofiar. A że dwieście czternaście osób
z trzystu jedenastu mieszkańców Blackmoor mieszka w odległości nie
większej niż pięćset jardów od karczmy, to mój plan zakładał, że spędzę tu
wieczór.
Rozejrzał się i na twarzach pozostałych gości dostrzegł zwątpienie i
strach. Tylko pani Kirk nie straciła rezonu.
- Tutaj? A dlaczego nie w Talbot Hall? Aberline przyjrzał jej się uważnie.
- A to ciekawe. Dlaczego niby miałbym tam czekać na mordercę?
- Bo są przeklęci - wyjaśniła Kirk. - Wszyscy.
Goście dookoła przytaknęli z aprobatą. Aberline'owi udało się zachować
powagÄ™.
- Przeklęci... No cóż, takie podejrzenie nie daje mi podstaw, żeby wejść nocą,
bez pytania, albo i wbrew właścicielowi, na teren jego posiadłości. Zasady,
przepisy i reguły. - Nachylił się i odezwał groznym tonem. - Sami wiecie,
chyba tylko dzięki nim jeszcze sobie wszyscy nie skoczyliśmy do gardeł.
Pani Kirk nie wiedziała, co odpowiedzieć. Pozostali goście, rozglądając
się na boki, zaczęli rozmawiać przytłumionymi głosami. Bardziej przesądni
pukali w drewniane blaty i żegnali się nabożnie.
Prowincjonalne przygłupy, pomyślał Aberline.
- Gdzie jest moje piwo?
Tymczasem na dworze księżyc z królewską gracją wznosił się coraz
wyżej, zwiastując nieuchronną śmierć. Jaśniejący dysk był ogromny i piękny.
Bogini Aowów wyciągnęła trupioblade palce miesięcznej poświaty i chwyciła
Blackmoor za gardło.
35
Lawrence dokończył whisky, obserwując, jak ojciec zmierza ścieżką w
kierunku lasu i wÄ…wozu. Nie zastanawiajÄ…c siÄ™, co robi, ani tym bardziej,
dlaczego, zbiegł po schodach i ruszył za nim. Nie marnował czasu na
szukanie latarni. Srebrzysta poświata była wystarczająco jasna, choć księżyc
jeszcze nie wspiął się na najwyższy punkt na niebie. Talbot pędził ścieżką,
którą wcześniej oddalił się sir John. Tuż za linią drzew rozdzielała się i biegła
w dwie różne strony. Jedna droga prowadziła dalej w las, druga - skręcała
wzdłuż skalistego brzegu wąwozu, by wspiąć się dalej stromym klifem.
Wąska ścieżka przeciskała się między młodymi drzewkami, które wyrosły w
cieniu starych cisów.
Lawrence wybrał pierwszą z nich. Tę, która ginęła w ciemnym tunelu
zwieńczonym sklepieniem z gałęzi drzew. Po chwili tunel zrobił się wyższy i
mężczyzna mógł się wyprostować. Poruszał się szybko, ale bezgłośnie. Wciąż
się zastanawiał, dlaczego nie zawołał ojca. Ale za każdym razem, kiedy
otwierał usta, szybko zamykał je z powrotem. Może sprawiał to jakiś
wewnętrzny instynkt, a może chodziło o ostatnie słowa sir Johna?
Korytarz cisów kończył się niewielką polaną. Lawrence zobaczył w oddali
błysk latarni. Skradał się w całkowitej ciszy, wiedząc, dokąd prowadzi
ścieżka i dokąd zmierza ojciec.
Kiedy prastare kamienne ściany rodzinnego mauzoleum wyłoniły się z
mroku, domysły Talbota się potwierdziły.
Drzwi stały otworem.
Lawrence oblizał spierzchnięte usta, złapał ciężką klamkę i otworzył
wrota do końca. Skrzypnięcie zardzewiałych zawiasów wydało mu się
przerazliwie głośne. Zamarł, spodziewając się spiesznych kroków... ale
wewnątrz panowała absolutna cisza.
Lawrence czuł jakiś zabobonny lęk przed tym miejscem. Tu spoczywali
jego matka i Ben. Czy ich duchy powitają go z radością? Jeśli byłby
naprawdę przeklęty, to czy uświęcone kamienie tej budowli nie powinny były
go zatrzymać, zanim skala swoją obecnością to miejsce?
Boże, pomyślał, czy wolno mi tu wejść?
Nie czekając na odpowiedz, przestąpił próg.
Tuż za drzwiami znajdował się niewielki korytarz, który kończył się szerokimi
stopniami, prowadzącymi do okrągłej sali, znacznie większej niż Lawrence się
spodziewał. Przy podłodze unosiła się lekka mgiełka, a szczeliny w kamien-
nych ścianach porastał mech. Gdzieniegdzie wisiały kinkiety, niektóre nawet
ze świecami. Wiedział, że to dzieło ojca... Tylko po co to wszystko?
W środku ktoś się poruszył. Lawrence znieruchomiał. Ukryty w cieniu,
przyglądał się, jak sir John przemierza salę i zatrzymuje się przy dużym
sarkofagu. W czasie pogrzebu Bena sarkofag był przykryty czarną krepą, ale
teraz oświetlała go latarnia. Mężczyzna stanął koło niego i spojrzał na
wyrzezbioną w marmurowym wieku postać. Potem się schylił i złożył
pocałunek na zimnym kamieniu. Wyprostował się i otarł twarz.
Powiódł wzrokiem po sali, nabrał głęboko powietrza i ruszył przed siebie, do
wąskiego wejścia.
Lawrence odczekał dłuższą chwilę, żeby się upewnić, iż ojciec nie
zawróci niespodziewanie. W końcu przestąpił próg. 1 Poruszał się
bezszelestnie. Zdawało się, że sarkofag przyciąga go z jakąś magnetyczną
siłą. Nie potrafił oderwać oczu od kremowego marmuru, obrobionego ręką
prawdziwego mistrza. Przedstawiał kobietę w odświętnej sukni, z ramionami
złożonymi na piersiach i palcami zaciśniętymi na pojedynczej róży. Piękna
twarz zastygła z przymkniętymi oczyma i lekko rozchylonymi ustami. Tak
spokojna, tak rzeczywista...
- Matko? - szepnął i niemal upadł przed nią na kolana.
Udręczony umysł Lawrence'a myślał przez chwilę, że jej odbicie w
zimnym kamieniu, tak prawdziwe i podobne do obrazu, który miał w
pamięci, to realna kobieta. I że jeden pocałunek wystarczy, by ją obudzić. Nie
pocałunek kochanka, tylko kochającego syna. Syna, który jako młody
chłopiec stał przy niej, przerażony, i patrzył. Tamtej pamiętnej strasznej nocy
przyglądał się, jak jej krew rozmywana jest przez deszcz.
Poczuł pieczenie w oczach, ale nie wytarł łez, tylko pozwolił im opaść na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]