[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wyniszczonego harówką chłopa w łachmanach, koczownika na skrzypiącym, wyładowanym
dobytkiem wozie ciągniętym przez wychudzone woły. Wszyscy oni kierowali go dalej na wschód.
Jeden bezzębny wieśniak długo patrzył pustym wzrokiem na potężnego Cymmerianina. Dopiero
gdy Conan pokazał mu symbol kultu węży, światło zrozumienia rozjaśniło tępą twarz i wieśniak
powiedział:
Wielu, głównie dzieci, idzie w tamtą stronę. Machnął pomarszczoną dłonią i dodał: Ale
nikt nigdy nie wrócił.
Pewnego dnia Cymmerianin natknął się na szlak wydeptany przez niezliczone stopy. Pognał konia
i przed zachodem słońca zobaczył szary pióropusz kurzu plamiący błękit nieba. Zbliżał się czujnie,
nie spuszczając oka z chmury pyłu, aż w końcu rozpoznał jej zródło. Jak się spodziewał, była to długa
procesja pielgrzymów, kierujących się do świątyni Seta, boga węża. Zmęczeni drogą młodzieńcy i
dziewczęta, przybrani w girlandy i wieńce dawno zwiędłych kwiatów, brnęli naprzód, uderzając w
tamburyny i śpiewając monotonne pieśni.
Conan minął ich, bacznie przyglądając się kolumnie. Kilku wiernych zawołało za nim:
Chodz, wojowniku! Przyłącz się do nas! Odrzuć swój miecz. Oddaj się czasowi i ziemi, jak
my robimy! Chodz z nami do Góry Mocy!
Uśmiechając się ponuro, Conan potrząsnął głową i pogalopował dalej. Pomyślał, że będzie dość
czasu, by oddać się ziemi, gdy nadejdzie śmierć.
Szlak piął się w górę do przełęczy między dwoma wygasłymi wulkanami. Za nimi, na równinie
wznosił się kolejny stożkowaty szczyt. Jeszcze dalej Conan zobaczył roziskrzone, omywające
horyzont, błękitne wody morza Vilayet. Z wyżyn przełęczy barbarzyńca dostrzegł też drugą kolumnę
pielgrzymów, na wpół zakrytych przez chmurę kurzu. Ich rytmiczny śpiew przypominał odległy szmer
strumienia.
Conan zatrzymał się na przełęczy, by dać wytchnienie wierzchowcowi i uważniej przyjrzeć się
okolicy okrytej bujną zielenią wiosennego listowia. Wzdłuż brzegów wielkiego, śródlądowego
morza o milę na prawo od Góry Mocy, leżała skalista równina, na której wznosiły się jakieś dziwne
pagórki. Porzucając trakt ubity stopami pielgrzymów, Conan ruszył w tamtą stronę. Kiedy znalazł się
w pobliżu, rozpoznał w pagórkach grzebalne kurhany, w jakich starożytne ludy chowały swoich
królów. Jeden z kurhanów wznosił się na wysokość kilku mężczyzn i miał średnicę równą połowie
strzału z łuku. Wokół jego podstawy stał rząd pali, a na każdym widniały szczątki konia i jezdzca.
Wiatr i deszcze przemieniły je w szkielety przybrane jedynie w strzępy spłowiałego materiału i
kawały rdzy.
Conan okrążył kopiec, czując ciarki na karku. Ogarnęło go niesamowite przeczucie. Nie potrafił
określić, od jak dawna ten upiorny oddział stoi na straży w tym ponurym miejscu, ale coś w jego
barbarzyńskiej duszy kuliło się przed nieznanym.
Po drugiej stronie grupy kurhanów Cymmerianin natknął się na fragmenty murów i pokruszonych
kamieni resztek zrujnowanego przed wiekami miasta. Jechał wśród strzaskanych kolumn,
powywracanych płyt, zwalonych ścian, zasypanych gruzem kanałów i studni, w których od wieków
nie było wody. Zniszczenie wydawało się całkowite, a jego przyczyna wykraczała poza możliwości
ludzkiego zrozumienia.
Raptem Conan stanął na widok prymitywnego szałasu z tyczek okrytych skórami dzikich zwierząt.
Przed wejściem przysłoniętym obszarpanym futrem płonęło małe ognisko. Morskie powietrze
przesycał zapach pieczonego mięsa. Gdy Cymmerianin ściągnął wodze, gapiąc się na tę siedzibę, z
jej wnętrza wylazł chudy, siwobrody starzec przyodziany w podarte i brudne szaty. Spojrzał
niespokojnie na intruza.
Bądz pozdrowiony, dziadku! zawołał Conan, wznosząc pustą rękę, by pokazać, iż nie ma
złych zamiarów. Przychodzę w pokoju.
I dobrze czynisz! odparł starzec z żywością, która zadawała kłam jego wiekowi. Mimo
pomarszczonej twarzy i łachmanów, mieszkaniec chaty wzbudził szacunek barbarzyńcy. Wiedz,
młody wojowniku, iż jestem czarnoksiężnikiem i że ta nekropolia jest domem kości potężnych królów
oraz ich niespokojnych duchów. Ten, kto skrzywdzi mnie, będzie miał do czynienia ze straszliwymi
siłami.
Potrafisz wzywać demony, czarnoksiężniku? w głosie barbarzyńcy zabrzmiała nuta
wesołości.
Tak, potrafię! Diabła gorszego od wszystkich innych w siedmiu piekłach! przechwałka
starca zakończyła się atakiem kaszlu.
Jakież to szczęście, że możemy zostać przyjaciółmi rzekł Conan. Rzucił starcowi srebrną
monetę, którą ten złapał z godną uwagi zręcznością. To zapłata za kilka dni gościny w twojej
gospodzie.
O zachodzie słońca Conan bez hełmu i kolczugi siedział przed ogniem i jadł kawał pachnącego
dymem mięsa przegryzając przaśnym chlebem. Pustelnik krzątał się wokół, nalewając gościowi piwo
i gadając tak, jakby od lat nie miał okazji z nikim porozmawiać.
Te grzebalne kopce stoją od czasów Tytanów, chłopcze mówił. Zpią w nich wielcy
królowie, których królestwa połyskiwały niczym błyskawice na pochmurnym niebie.
Jesteś zatem opiekunem tego cmentarzyska? zapytał Conan.
Czarnoksiężnik roześmiał się.
Nie, ale śpiewam tym, którzy tu leżą, kołysząc ich do snu& śpiewam stare opowieści o
bitwach, bohaterach, bogactwie i kobietach.
Z czego żyjesz, dobry magu?
Okoliczni wieśniacy przynoszą mi mięso i chleb, a ja w zamian rzucam czary i przepowiadam
im przyszłość. Nikt mi nie przeszkadza. Tutejsi ludzie znają moją moc i szanują mnie.
Conan skinął kudłatą głową w kierunku Góry Mocy.
A oni?
Ci opętani przez węża głupcy? Znają mnie również, ale uważają za obłąkanego i nie czynią mi
krzywdy. Każdej wiosny człowiek zwany Doomem przychodzi tutaj, by złożyć ofiarę duchom moich
śpiących królów. Sam widzisz& machnął ręką w stronę kościotrupów na końskich szkieletach.
Conan, niepewny czy kości należały do wojowników starożytnych władców, czy do ofiar Dooma,
jadł w milczeniu przez pewien czas.
Czy w tej okolicy rosną jakieś dzikie kwiaty? zapytał w końcu.
Starcowi szczęka opadła ze zdziwienia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]