[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mi się teraz przydała.
Eet, tym razem w swojej prawdziwej postaci, zwinął się w kłębek na
drugim hamaku, pozwalając mi samodzielnie sterować. Obserwując krajobraz, tuż
przed lądowaniem zorientowałem się, że planeta zawdzięcza swą brązową barwę
porastającym ją drzewom. Właściwie nie były to drzewa, lecz gigantyczne krzewy
o cienkich, delikatnych gałązkach, okrytych bujnym, szeleszczącym listowiem. Krzewy
81
miały od dwudziestu do trzydziestu stóp wysokości i nieustannie gięły się i kołysały,
jak gdyby smagane wichrem. Występowały w kilku różnych odcieniach, od zrudziałych
brązów do jasnej miedzi. Porastały ziemię tak gęsto, że w zasięgu wzroku nie było widać
ani skrawka wolnej przestrzeni, na której mogłaby wylądować kapsuła. Nie miałem
najmniejszego zamiaru wpaść w zarośla, toteż wyłączyłem automat, przejąłem stery
i lecąc nisko nad ziemią, rozglądałem się za jakąś polaną. Przez dłuższą chwilę nie
mogłem nic znalezć. Pomyślałem nawet, że wybrałem niewłaściwą wyspę i powinienem
udać się na południe, aby zbadać drugą.
Wkrótce jednak dotarliśmy do miejsc pokrytych niskopienną roślinnością,
a potem do wydm, gdzie pojedyncze ziarnka czerwonego, krystalicznego piasku skrzyły
się w blasku wschodzącego słońca. W dole szumiało zielone morze, którego barwa
przywodziła mi na myśl terrańskie szmaragdy.
Na środku szerokiej plaży, w połowie drogi między wydmami a wodą, znajdował
się mój pierwszy drogowskaz szeroka połać zeszklonego piasku, osmalonego ogniem
z dysz hamulcowych. Tutaj właśnie lądowały rakiety. Przeleciałem jeszcze kawałek
i osiadłem na ziemi tuż przy zaroślach, kryjąc się pod okapem z liści. Lądowanie było
tak łagodne i precyzyjne, że poczułem przypływ uzasadnionej dumy.
Jeżeli śladu na plaży nie pozostawił statek zwiadowczy, to powinienem znalezć
w pobliżu resztki obozowiska archeologów. Taką przynajmniej miałem nadzieję.
W atmosferze znajdowała się wystarczająca ilość tlenu, mogłem więc bez obawy
zostawić hełm w kapsule. Zabrałem za to ze sobą coś innego, coś, co dał mi Ryzk. Nie
wolno nam było używać laserów ani paralizatorów, więc Wolny Kupiec skonstruował
broń własnego pomysłu małą kuszę, wyrzucającą ostre jak igła strzałki. Ja sam
wpadłem na to, żeby groty tych strzałek zrobić z gorszego gatunku zoranów, które
zaostrzyłem za pomocą narzędzi jubilerskich.
Umiałem się posługiwać konwencjonalną bronią, ale ten prowizoryczny
samostrzał wydawał mi się znacznie bardziej śmiercionośny i skuteczny. Gdybym
nie obawiał się spotkania z piracką załogą, zapewne zostawiłbym go na statku. My,
kosmiczni wędrowcy, już od dawna nauczyliśmy się tłumić w sobie pierwotny instynkt
atakowania wszystkiego, co obce. Pierwszym kosmonautom zakładano specjalne
umysłowe blokady hamujące agresję. Pózniej pewna powściągliwość i łagodność stała
się częścią ludzkiej natury. Wciąż jednak musieliśmy czasem używać broni zwłaszcza
przeciwko istotom naszego gatunku. Efekty działania paralizatora nie były trwałe, toteż
tego rodzaju sprzętu nie objęto embargiem. Natomiast laser stanowił część wyposażenia
wojskowego i większość wędrowców nie miała prawa go używać. Jeśli chodzi o mnie,
to jako ułaskawiony przestępca nie mogłem korzystać nawet z paralizatora. To,
że wybaczono mi występek, którego nigdy nie popełniłem, umknęło jakoś moim
dobroczyńcom. Nie chciałem jednak składać wniosku o przedłużenie pozwolenia, by
nie zwracać na siebie ich uwagi.
82
Teraz, kiedy z Eetem na ramieniu wysiadałem z kapsuły, dziękowałem losowi za
wynalazek Ryzka. Co prawda, ten świat nie wyglądał groznie słońce świeciło jasno,
a jego promienie dawały przyjemne ciepło. Aagodna bryza szeleściła w listowiu, niosąc
ze sobą aromaty, które zadowoliłyby nawet obdarzonego delikatnym powonieniem
Salarika. Obserwując z dołu łodygi roślin, zobaczyłem, że niektóre cieńsze pędy uginają
się pod ciężarem szkarłatno-złotych kwiatów. Wokół nich uwijały się roje owadów.
W miejscu, gdzie wydmy stykały się z lasem, czerwony piasek ustępował miejsca
brązowej ziemi. Idąc wzdłuż linii drzew, wkrótce znalazłem się na wysokości szklistej
płaszczyzny, oznaczającej miejsce lądowania statku.
Tutaj zauważyłem coś, czego nie mogłem dostrzec z góry. Była to ukryta
w gąszczu dróżka prowadząca w głąb lasu. Nie uważałem się za doświadczonego
tropiciela, ale zdrowy rozsądek mówił mi, że nie powinienem nią iść. Wkrótce
jednak przekonałem się, że przedzieranie się przez gąszcz równolegle do ścieżki jest
bardzo trudne. Kiście kwiatów uderzały w moją głowę i barki, wypełniając powietrze
intensywnym zapachem, który jakkolwiek przyjemny tworzył duszący i mdlący
opar. Kiedy na dodatek posypał się na mnie żółtawy, powodujący swędzenie pyłek
kwiatowy, dałem w końcu za wygraną i wróciłem na ścieżkę.
Samo przejście zostało dokładnie oczyszczone z roślin, ale bujny gąszcz
porastający brzegi dróżki z czasem rozrósł się na górze i utworzył coś w rodzaju
[ Pobierz całość w formacie PDF ]